Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 5/2014)
Jedenaście to chyba moja ulubiona cyfra, tak
jak w przypadku Opeth, album Meshell Ndegeocello „Comet, Come To Me”, wydany w
maju bieżącego roku jedenastą płytą pani „Wolnej jak ptak”, bo to w języku
suahili oznacza nazwisko Meshell.
Nagrać jedenaście bardzo dobrych płyt jest wyczynem, niedostępnym dla
większości współczesnych wykonawców. A tak jest w przypadku Meshell
Ndegeocello.. Można również dodać, że mało jest muzyków, którzy
współpracowaliby z taką ilością gwiazd. Wystarczy wymienić, chociażby The
Rolling Stones, Herbie Hancocka czy Prince’a. Nie mówiąc o Madonnie. Począwszy
od 1993 r. Meshell kontynuuje, pod względem artystycznym rewelacyjną, karierę
solową. Album
„Comet, Come To Me” to Ndegeocello w wersji „light”. Nie jest to wada. Miłośnicy klimatów spod znaku Sade
powinni o niej natychmiast zapomnieć, bo to, co proponuje Meshell na swojej
najnowszej płycie, jest o niebo lepsze. I niewymuszone. Muzyka broni się sama.
Gdy gra cover (otwierający płytę utwór Friends), brzmi, jakby ona go napisała.
Reggae, elektronika, jazz, rock, r’n’b wymieszane z lekkością, na jaką stać
tylko największych. Świetni muzycy. Wszystko tu jest. A nawet więcej. Polecam.
To granie nie nudzi. Bo jest dla ludzi:-) A jak ten rodzaj „kobiecego grania”
się komuś nie podoba, zawsze może sięgnąć po ostatnią, słabiutką, płytę Sinead
O’Connor.
Meshell Ndegeocello, „Comet,
Come to Me”, Naive.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz