wtorek, 26 lipca 2016

Retrodźwięki dzieciństwa ze stanu wojennego (Sexy Suicide, "Intruder")

Emmanuella Robak
("Projektor" - 4/2016)
 
Sexy Suicide to wyjątkowa propozycja na polskim rynku elektronicznym. Stylistyka i duch lat 80. jest przewodnim motywem zespołu – zarówno ich muzyka, teledyski jak i image nawiązują do tamtej dekady.

Sexy Suicide próbuje pokazać na nowo klasyczne, zimno-falowe granie, które w połączeniu z alternatywnymi brzmieniami, taneczną melodyjnością i romantyczną melancholią daje nową jakość. Takiego rozwiązania nie ma na polskim rynku, dlatego nawet z ciekawości warto zapoznać się z twórczością duetu, zaś wizerunek zespołu kształtują również teledyski utrzymane w stylistyce lat 80., będące czasem parafrazą klipów Madonny, Kim Wilde, Bonie Tyler.

Sexy Suicide to Marika Tomczyk (wokal, teksty, linie, chórki) oraz Bartłomiej Salamon (muzyka, syntezatory, sampling, programowanie). Zespół powstał w Sosnowcu, wiosną 2012 r., z inicjatywy Bartłomieja Salamona. Przez pierwsze dwa lata istnienia projekt funkcjonował jako trio pod nazwą Neon Romance. W tym też czasie powstał debiutancki album zatytułowany „Midnight Stories”, który ukazał się 1 marca 2013 r. Zespół zagrał wówczas wiele koncertów m.in. w Katowicach, Warszawie, Łodzi, na OFF Festival w Katowicach oraz na Young And Cold Festival w Augsburgu, promując swój materiał. Etap Neon Romance dobiegł jednak końca. Po odejściu Michała Kapuścińskiego, Bartłomiej i Marika postanowili kontynuować działalność. Duet przyjął nazwę Sexy Suicide rozpoczynając pracę nad nowym materiałem. Szare niebo nad miastem, nocne życie, oświetlone neonowymi światłami, Skinny Puppy, Depeche Mode, Wolfsheim, Camouflage czy Madonna, to niektóre z inspiracji, jakie napędzają duet do tworzenia.

Pracując nad albumem, zespół zagrał wiele koncertów, a na ich profilu facebookowym pojawiały się co jakiś czas nowe utwory, zapowiadające krążek. W końcu, 24 czerwca nakładem wytwórni Fonografika (Independent Record Label), światło dzienne ujrzał długo oczekiwany debiutancki album Sexy Suicide, zatytułowany „Intruder”. Na płycie znajduje się jedenaście utworów, które przenoszą słuchacza w świat mocno osadzony w stylistyce lat 80.

Warstwa brzmieniowa płyty jest maksymalnie dopracowana. Dużo przestrzeni sprawia, że słucha się jej z lekkością, a nagromadzenie szczegółów powoduje, że za każdym kolejnym odsłuchaniem można w utworze odkryć coś nowego. Nieprzecenionym atutem każdego utworu jest głos Mariki. Można go scharakteryzować jako mieszankę Cyndi Lauper i Kim Wilde – charyzma Lauper i delikatność Wilde w jednym. Krystaliczny wokal Mariki dodaje kompozycjom energii i dynamiki.

W albumie znajdziemy zarówno taneczne hity („Shame of Device”, „Never Forget” czy „Stand Alone”), spokojniejsze utwory („Diary of Moon”) czy refleksyjne ballady („4 you”). Co bardzo ważne, płyta od początku do końca utrzymuje ten sam poziom, a kolejność utworów sprawia, że krążek jest spójny i w całości prezentuje nam pewną historię – historię, jaką jest Sexy Suicide. W tym roku zobaczymy zespół m.in. na festiwalu Castle Party. Wystąpią ostatniego dnia w byłym kościele ewangelickim.

Jej wysokość elektro (Miranda Cartel "Divert")

Aleksandra Sutowicz
("Projektor" - 4/2016)
Gdybym biegała, na pewno kawałki artystki, występującej pod pseudonimem Miranda Cartel, towarzyszyłyby mi przy pokonywaniu kolejnych kilometrów. Nie biegam, ale wiem, że „Divert” czy „Fake my fiction” znajdą się na moim odtwarzaczu, tym samym będą ze mną w samochodzie, pociągu, na przystanku autobusowym – to muzyka wprawiająca w ruch, nieważne jaki.

Czym zatem lub raczej kim jest Miranda Cartel? To jednoosobowy projekt autorstwa Emmanueli Robak, kieleckiej wokalistki i kompozytorki. To płyta, która stanowi połączenie elektronicznych rytmów z techno oraz z domieszką melancholijnych, psychodelicznych melodii („Leviathan”) i przebijającym się gdzieś w tle dance. Artystka pracuje nad swoim stylem, łączy house, electro i coldwave. To kawałki, które hipnotyzują, pobudzają i wprowadzają w trans. Błyskawiczne przejścia trafiają do kory mózgowej w postaci rytmicznych i jednostajnych uderzeń. W „Going down” wokalistka nieco ściszonym, szepczącym głosem wprawia w euforyczny stan umysłu, na granicy tego, co rzeczywiste z fantazmatem. W niektórych kawałkach wybrzmiewają mocniejsze, charakterystyczne dla rocka dźwięki.

Wydaje mi się, że artystka celowo wybiera mieszankę stylów i konwencji. Nie zamyka się w jednym nurcie, dzięki czemu płyta zaskakuje, a po jej wysłuchaniu w głowie wciąż dźwięczą poszczególne bity z „Fake my fiction” czy „Divert”. Ciekawie również prezentuje się barwa głosu samej wokalistki. Jednak wokal na tej płycie stanowi jedynie tło tego, co bardziej wyraźne i mocniejsze – podkładu muzycznego. 

Muzyka, przy, której nie można stać nieruchomo, słuchając poszczególnych utworów autorki. Miałam wrażenie, że niektóre uderzenia wprawiają w ruch nie tylko moje ciało, ale również moje zmysły: wzrok, dotyk, słuch. 

Nie sposób pominąć także dwóch kawałków stanowiących remix do otwierającego album utworu „Divert”. Jeden utrzymany w klimacie mocno elektronicznym, przechodzącym w trans, drugi zaczyna się nieco spokojnie, by następnie przejść w fazę symfonicznej elektroniki. Moim faworytem z całego albumu jest bez wątpienia subtelny „Going down”. Warto dodać, że Miranda Cartel to nie pierwszy projekt Emmanueli Robak, która na swoim koncie ma już także płytę z zespołem Lily of the Valley (recenzję „Among the Shadows” zamieściliśmy w numerze „Projektora” 2/2015 – red.).

Cenię projekt Miranda Cartel, za tak bogate i różnorodne pomieszanie stylów. Wybaczam wokal, niepotrzebny według mnie w kilku miejscach i obiecuję, że zacznę biegać, słuchając „The way to follow” lub „Divert”.

Silni chłopcy dorastają w Luizjanie (Rick Bragg, . „Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu”)

Aleksandra Sutowicz
("Projektor" - 4/2016)
Pewnego dnia – miał wtedy dziewięć czy dziesięć lat – stojąc na wale przeciwpowodziowym nad Black River, obok matki i ojca, patrzył na przepływający statek pełen rozbawionego towarzystwa. Dobrze ubrani pasażerowie podnieśli w górę kieliszki, dostrzegłszy stojącą na brzegu trójkę, niby popijając za ich zdrowie. (…) Elmo Kidd Lewis tylko przycisnął chłopaka mocarnymi dłońmi do siebie. – Nie martw się synu- powiedział do mnie tata – Kiedyś ty też tam się znajdziesz. Zobaczysz. Nie wie czy ojcu chodziło o to, że znajdzie się wśród bogaczy i wpływowych osób, czy też, że na statkach rozbrzmiewać będzie jego muzyka. Kilkanaście lat później stał się wpływowym bogaczem, ale przede wszystkim słynnym pianistą i rockandrollowcem.

Historia Jerry’ego Lee Lewisa autorstwa Ricka Bragga to jedna z najnowszych propozycji wydawnictwa „Czarne”, z serii amerykańskiej, opisującej kulturę i historię Stanów Zjednoczonych, nie pomijając przy tym ciekawych i wielokolorowych biografii znanych amerykańskich postaci. Jedną z nich jest niewątpliwie Jerry Lee Lewis muzyk i wokalista, urodzony w 1935 r. w Luizjanie. Historia zebrana przez amerykańskiego dziennikarza i pisarza Ricka Bragga to barwna opowieść o nietuzinkowej postaci, która stała się symbolem Stanów Zjednoczonych obok Elvisa Presleya czy Marylin Monroe. „Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu” to biografia opowiedziana w sposób luźny, bez encyklopedycznego spiętrzenia informacji i dat. Jest to przede wszystkim książka, w której sam Lewis mierzy się ze swoim życiem, sięga do korzeni, opisując historie poznania rodziców, ich zmagania z biedą i ciągłą walkę o lepsze i godne życie. Jest też wreszcie wszystko to, co w historii ikon popkultury zdarza się dość często – skandale, potężne pieniądze, luksus, prywatne odrzutowce, narkotyki, alkohol, kobiety i show biznes. Prócz samej biografii w tle przetacza się także obraz Ameryki od lat 30. do współczesności. Prohibicja, wojna, kryzys gospodarczy, Elvis Presley. Dzięki temu historia znakomitego pianisty jest wielowątkowa i ukazuje różnorodny obraz świata zza oceanu.

Ta pełna wspomnień, a niekiedy refleksji historia składa się na wartką fabułę, ma cechy scenariusza dobrego filmu biograficznego. Jest to przede wszystkim książka o człowieku, który od najmłodszych lat rozwija swój talent, pasje. Nie wyrzeka się swoich słabości, wad, ale w tym wszystkim nie traci poczucia humoru i przekonania o tym, ze jest legendą i na to miano sobie zasłużył. Tekst przeplatany jest fotografiami z prywatnego albumu Lewisa. 

Warto zwrócić uwagę na formę, po jaką sięgnął autor, który przeprowadza wywiad z Jerrym Lee Lewisem. To trochę jakby luźna rozmowa dwóch dżentelmenów przy whisky (nie szkockiej, ale tej z Ferriday w stanie Luizjana, którą kiedyś nielegalnie wyrabiał ojciec Lewisa, Elmo). 

Ta powieść pokazuje, że każda gwiazda ma swoje wzloty i upadki, dla jednych upadek staje się końcem końca, dla innych to kolejny powód do wielkiego wzlotu. Do tych drugich z pewnością należy Jerry Lee Lewis.

Multikulturowe piękno (Kel Assouf „Tikounen”, Iglomondo)

Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 4/2016)
Pogodę mamy ostatnio nieco saharyjską, więc fajnie będzie posłuchać czegoś, co pochodzi z tych pustynnych rejonów. Płyta „Tikounemn” może być dobrym początkiem poznawania zabójczo pięknej kultury muzycznej saharyjskich nomadów. 

Zawartość albumu zadowoli wszystkich, którzy poszukują muzyki niebanalnej. Również miłośników niebanalnego rocka. Jest go tutaj bardzo dużo. Solówki lidera kapeli, Nigeryjczyka Anana’a Harouna’a są pokręcone, jak granie Toma Varleine’a z nowofalowej legendy Television za jej najlepszych czasów. 

Gdyby dodać anglosaski śpiew, pod względem aranżacji, utwory nie różnią się zbytnio od niektórych dokonań grupy Queen Of The Stone Age. Właściwie jest to muzyka Tuaregów z domieszką amerykańskiego białego bluesa i rocka. Nie zapominając o popie.

Tradycją w muzyce tamtych rejonów jest niezbędny „pierwiastek żeński” w postaci chórków i charakterystycznych dźwięków kojarzących się z amerykańskimi filmami o Indianach, które oglądałem w dzieciństwie. Albo z niemieckich westernów o Winnetou.

Wspomniany przez mnie kobiecy wkład w brzmienie grupy zawdzięczamy wokalnym popisom aktorki Taulou Kiki znanej z głównej roli w filmie „Timbuktu” Abderrahmane’a Sissako. Słowa śpiewane przez lidera i gitarzystę grupy prawie zawsze mają to samo przesłanie: Peace and Respect. Niby banalne, ale w jakże znaczące w dzisiejszych czasach.

Kel Assouf „Tikounen”, Iglomondo, 2016.

Co się stało z Ameryką? (Fantastic Negrito „The Last Days Of Oakland”, Blackball Universe)

Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 4/2016)
Nie, to nie jest nazwa na wyrost – Fantastic Negrito. Album z gatunku „roots blues”, którego, przyznaję, rzadko słucham, rzeczywiście jest fantastyczny, jak nazwa tej kapeli. A właściwie pseudonim artystyczny głównego bohatera tej bluesowej opowieści.

Jego prawdziwe nazwisko brzmi: Xavier Dphrepaulezz. Ktoś wie, jak to się wymawia? Tak? To napiszcie do redaktora naczelnego. Nagród nie przewiduję. Satysfakcja gwarantowana.
 
Również pod względem zaśpiewanych tekstów, albumu „The Last Days Of Okland” słucha się z przyjemnością. Może dlatego ta płyta jest aż tak dobra. Muzyk debiutował w 1995, jako Xavier, ale w epoce post grng nie jest banalny. Wzorem swoich muzycznych idoli na przykład Gilla Scotta Herona Xavier Dphrepaulezz, stawia te same pytania, co wspomniany artysta w latach siedemdziesiątych: Co się stało z Ameryką? Dokąd zmierza? Nie zamierza tylko pytać, stara się odpowiadać. Muzyka, którą nam serwuje, jest soczysta, łączy blues znad Missisipi z gospel, funkiem, samplami i, oczywiście, rockiem. Brzmi to wszystko wspaniale i szczerze.

Dlaczego? Xavier Dphrepaulezz to artysta pełną gębą, ale po przejściach. Opuścił dom rodzinny w wieku 12 lat, prowadził życie naciągacza i oszusta w Los Angeles. Debiutował w 1995 roku, jako Xavier, ale w epoce post grunge jego natchniony, staromodny soul nie spotkał się z zainteresowaniem. W 2000 roku miał ciężki wypadek samochodowy i parę tygodni był w śpiączce. Długo pracował nad pełną rekonwalescencją fizyczną i psychiczną. Opłacało się. Nagrał album z duszą, którego słucha się z przyjemnością. „Mrówy” chodzą po całym ciele przy wielu utworach. Trudno wskazać najlepszy kawałek. Może dlatego ta płyta jest aż tak dobra.

Fantastic Negrito „The Last Days Of Oakland”, Blackball Universe, 2016.

Pokora wobec potęgi dźwięku (Piotr Restecki, One Question, United Records)


Sylwia Gawłowska
("Projektor" - 4/2016)
Wiosną 2016 r. – pochodzący z Kielc – gitarzysta Piotr Restecki wydał swoją kolejną, trzecią autorską płytę. Jej premiera odbyła się 13 maja w sali koncertowej Wojewódzkiego Domu Kultury. Koncertem tym zaprosił artysta w świat dźwięków zarejestrowanych na nowym krążku.

Piotr Restecki jest twórcą poszukującym – dowodzi tego płytą „One Question”. Materiał został zrealizowany w kieleckim United Records Studio. Wśród jedenastu nagrań odnajdziemy utwory inspirowane muzyką brazylijską i hiszpańską. Wyraźnie dają się jednak słyszeć echa pobytu artysty w Chinach. Dalekowschodnia melodyka rozpoczyna utwór „Beijing”, w którym Restecki po raz kolejny udowadnia słuszność przypisywanego mu w Polsce miana mistrza gitarowego fingerstyle.

Struktura kompozycyjna „Beijing” stanowi – charakterystyczne dla poetyki Resteckiego – połączenie energetyczności, dynamiczności uderzenia i liryki. Z kolei tytułowe „One Question” – ciepła i nastrojowa ballada, która de facto doczekała się już swoich coverowych wykonań wśród debiutujących gitarzystów, ukazuje specyficzną dla wyobraźni muzyka umiejętność budowania subtelnego i poetyzującego klimatu. W utworze tym, wyraźnie śpiewna linia melodyczna towarzyszy słuchaczowi, stając się jego przewodnikiem. Gitarzysta snuje niezwykle urokliwą opowieść za pomocą każdego wydobytego dźwięku. Trudno nie ulec tej urokliwości…

Wartą zauważenia jest również utrzymana w popowym klimacie kompozycja „Sunrise”. W perspektywie utworów z poprzednich płyt twórcy, szaleństwo i gitarowe wariacje ustępują miejsca wyważonej i przemyślanej kompozycji. Na plan pierwszy wysuwa się melodyka, nie zaś demonstracja gitarowej wirtuozerii. Z pewnością to świadectwo dojrzałości i – jak zwykł mawiać artysta – „bycia na szlaku”, który konsekwentnie od kilku lat przemierza. Ci, którzy śledzą ten gitarowy szlak, z pewnością usłyszą w „Sunrise” pokorę wobec potęgi dźwięku. Usłyszą także radość, a może nawet zobaczą… precyzyjnie utkany, za pomocą ciepłych harmonii, wschód słońca?

Obcując z płytą „One Question”, obcujemy z pokorą twórczą Resteckiego. Przekornie objawia się nam ona w jego niepokornej wyobraźni. Owocuje różnorodnością. Restecki z niezwykłym wdziękiem łączy biegunowo różne przestrzenie muzyczne, a przy tym konsekwentnie nadaje poszczególnym utworom swoją indywidualną poetykę.

Dzięki temu – różnorodność – nie wyklucza stylistycznej spójności. Charyzmatyczność autora przepływa przez struktury tworzonych przez niego brzmień. Moglibyśmy pokusić się o stwierdzenie, że za pomocą przekornej muzycznej niepokorności Restecki kreuje swoisty trademark swojej twórczości, wytrwale i skutecznie zdobywając nowych słuchaczy.

Piotr Restecki, One Question, United Records, 2016.

Europejski jazz elektroniczny (Maciej Fortuna Trio, Jazz, Fortuna Records)

Łukasz Rakalski
("Projektor" - 4/2016)
Doświadczamy niezwykłego okresu, w którym wielkie wytwórnie płytowe chwytają się przysłowiowej brzytwy, inwestując ogromne środki w kreowanie kolejnych gwiazd. W tym samym czasie na pierwszy plan powoli wchodzą małe domy wydawnicze, takie jak osławiony już ForTune, które odnajdują wciąż nowych, kreatywnych twórców.

Maciej Fortuna, trębacz, wykładowca z Akademii Muzycznej w Poznaniu jest niezwykłym przykładem artysty, który, mimo iż stanowi spiritus movens przemian na polskim rynku, nie mieści się w żadnej z powyższych kategorii z jego najnowszym albumem, o krótkim, lecz niedwuznacznym tytule „Jazz”.

Myślę, że każdy miłośnik improwizowanych dźwięków potrafi wymienić przynajmniej jednego z mistrzów lat 60., często określanych jako złota era jazzu. Mimo, iż następne trzy dekady upłynęły pod dyktando trzech gigantów: Universal, Sony i Warner, ich dominacja również zmierza ku końcowi, głównie dzięki rozkwitowi Internetu. Do łask wróciły niezależne wytwórnie, które teraz mogą się wyspecjalizować i promować muzykę dla wąskiego grona odbiorców. Oprócz tego, ze zdobyczy technologii korzysta nowy typ muzyka pokroju Macieja Fortuny lub Piotra Schmidta. Muzyka, który jest jednocześnie swoim producentem i wydawcą.

Album „Jazz” to najnowsza z kilkunastu autorskich płyt Macieja, wydanych przez Fortuna Records oraz czwarta z cyklu Maciej Fortuna Trio, zaraz po „Lost Keys”, „Solar Ring”, „At Home”. Jego dość odważna formuła nie uwzględnia żadnego instrumentu harmonicznego. W składzie oprócz trąbki znalazł się kontrabas (Jakub Mielcarek) oraz perkusja (Frank Parker).

Dla kogoś, kto zna doskonale brzmienie trąbki Macieja, jego lekkość i pełne polotu frazy lub słyszał którekolwiek z jego koncertowych wykonań, „Jazz” może być niemałym zaskoczeniem, jeśli nie rozczarowaniem. Utwory takie jak „Żebra żubra”, „Cicha kuna” oparte są o mroczne brzmienia syntezatora, gdzie melodia trąbki stanowi onomatopeiczny, drugi plan. Jest to ciekawy eksperyment, gdzie powtarzające się schematy perkusyjne akompaniują jednej, wpadającej w ucho melodii („Taniec wiewióra”). Instrumentaliści nie szukają wspólnego języka, muzyka sprawia wrażenie skonstruowanej z kolejnych segmentów, przez co moim zdaniem nawiązuje do stylistyki hip-hopowej, a tytuł albumu stanowi „puszczenie oczka” w kierunku słuchacza. W tym kontekście duże wrażenie zrobiła na mnie liryczna interpretacja melodii na kontrabasie w utworze „Homo naledi”.

Dla mnie osobiście album „Jazz” to bardzo ciekawy przypadek, ponieważ jest przykładem starań artystów, by muzyka stała się medium przedstawiającym wartość samą w sobie i niezależną od wielkich wytwórni, czyli w praktyce od gustu większości. Moim zdaniem jest także przykładem tego, że nieograniczona wolność twórcy, który działa samodzielnie na każdym etapie produkcji, może zaowocować eksperymentalnym produktem, który oddziałuje na słuchaczy i ukazuje jego prawdziwe walory w małym stopniu.

Maciej Fortuna Trio, Jazz, Fortuna Records 2016.

Duch Allena wciąż obecny (Lizard Wizard King Gizzard & The Lizard Wizard, “Nonagon Infinity”, ATO Records)

Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 3/2016) 
Pierwsza australijska grupa, której nową płytę mam przyjemność recenzować w „Projektorze”. Jedna z tych grup, która wymyka się klasyfikacjom i szufladkowaniu. Czyni tak od pięciu lat.

W ciągu tego czasu wydała między innymi płyty: akustyczną „Paper Mâché Dream Balloon”, jazz rockową „Quarters” i neo-psychodeliczną „I'm in Your Mind Fuzz”. Najnowsza produkcja Australijczyków jest najbardziej jednorodną propozycją. Nawiązuje do „albumów koncepcyjnych” grup znanych z lat siedemdziesiątych, ale również do współczesnych „dziwnych” kapel w rodzaju The Flaming Lips czy Thee of Sees.

Jeśli ktoś lubi wspomniane formacje ze względu na ich niestandardowość, to powinien natychmiast włączyć “Nonagon Infinity”. Sami muzycy mówią, że jest to pierwsza na świecie płyta nagrana na zasadzie nieskończonej pętli (infinite loop).

Dla mnie w tej muzyce bardzo ważna jest jedna rzecz, nieoczywista dla innych recenzentów, co zauważyłem, błądząc po Internecie. King Lizard & The Lizard Wizard są kontynuatorami spuścizny artystycznej innego Australijczyka, Daevida Allena, lidera Gong. Wiele ten fakt tłumaczy. Bo Gong, to jedna z najważniejszych grup w historii nowoczesnego rockowego i jazz rockowego grania.

Duch Allena jest na płycie obecny i między innymi, dlatego “Nonagon Infinity”, jest jednym z najlepszych albumów rockowych, jakie słyszałem w tym roku. Kto wie, czy nie najlepszym? Wciągającym, świetnie zagranym, z pomysłami, które nie trącą kopiowaniem, tego, co było grane sto tysięcy razy, w ubiegłym stuleciu. I na swój sposób dowcipnym.

Popis wyobraźni, niestandardowego myślenia. A po ostatnim numerze „Road Train” chce się natychmiast włączyć album od początku. Ta kapitalna płyta to rzeczywiście rodzaj „nieskończonej pętli”. Dajcie się wkręcić w tę pętlę. I słuchajcie głośno. Koniecznie.

Lizard Wizard King Gizzard & The Lizard Wizard, “Nonagon Infinity”, ATO Records, 2016.

Tylko Bruce na saksofonie nie gra (Bloodiest, „Bloodiest”, Relapse Records)

Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 3/2016)
Czas na ciężką i mroczną płytę Bloodiest. To kolejna metalowa „supergrupa” stworzona z muzyków zespołów Sterling, Russian Circles i Yakuza.

Nazywanie muzyki zawartej na najnowszym albumie „metalem” jest trochę chybione. Dźwięki, które docierają do nas po włączeniu albumu, przywodzą na myśl dział Swans, czy Neurosis.

Śpiew Bruce’a Lamonta brzmi podobnie, jak w Yakuzie, ale dochodzi do tego rodzaj ekspresji, jaki znamy z The Birthday Party (Nick Cave), czy The Jesus Lizard (David Yow). Mocno eksperymentalna, grana „na dolnych rejestrach” muzyka poraża swoją głębią, wyzbytą ze zbędnego patosu. Jest to post-metalowy eksperyment, który zawdzięcza dużo producentowi płyty, członkowi grupy Minsk Stanfordowi Parkerowi.

W tej kapeli Bruce Lamont i Stanford Parker się spotkali, nagrywając, między innymi, parę utworów kultowej kapeli Hawkwind. Jedyne zastrzeżenie z mojej strony do najnowszej produkcji Bloodiest jest takie, że Bruce, oprócz śpiewania mógłby pograć trochę na saksofonie, jak to czyni, z powodzeniem, w macierzystej formacji Yakuza. Nie wiem też, czy jest teraz dobry klimat na tak mroczne dźwięki. Czasy nie są za wesołe, a tu jeszcze taka gigantyczna dawka dołujących gitar, potężnej perkusji, dusznego, paranoicznego klimatu i zakręconych aranżacji.

I jak to jest zagrane! Polecam tę płytę gorąco. Jeśli nie lubicie ćwierkających ptaszków, kobiet z broszkami, serialowych „Ukrytych prawd”, płatków śniadaniowych i rocznicowych masówek, to jest płyta dla Was. A jeśli takiej muzyki nie słuchacie, to może jest już czas na dobrą zmianę?
Bloodiest, „Bloodiest”, Relapse Records, 2016.

Kwintet z charakterem (Maciej Wojcieszuk Quintet "MWQ")

Łukasz Rakalski
("Projektor" - 3/2016)       
Wśród polskich muzyków jazzowych młodego pokolenia, którzy koncertują i triumfują na konkursach w całej Europie, zaczynają krystalizować się także niezwykli liderzy. „MWQ” to album powstały na fali najnowszych osiągnięć utytułowanego już perkusisty, lidera zespołu Maciek Wojcieszuk Quintet.

Ostatni rok był niezwykle pomyślny dla powstałej trzy lata wcześniej grupy. Oprócz pierwszej nagrody na 39-tej edycji hiszpańskiego „Getxo International Jazz Festival” w 2015 roku, zespół zdobył także trzecią nagrodę w konkursieB-Jazz International Contest 2016” w Belgii. W składzie zespołu występują również: Paulina Atmańska (fortepian), Paweł Palcowski (trąbka), Kuba Łępa (saksofon altowy) oraz Adam Tadel (kontrabas).

Jednym z pierwszych elementów, który zwrócił moją uwagę, jest bardzo starannie wykreowane brzmienie instrumentów dętych. Pieczołowicie wyszlifowane współbrzmienia trąbki i saksofonu mają bardzo miękki, aczkolwiek chłodny kolor. Nawet po przesłuchaniu wszystkich utworów pozostało we mnie poczucie, że ich brzmienie w decydującym stopniu nadaje oryginalny charakter kwintetowi i kreuje aurę całego albumu. Z pewnością pozostaje to w związku z kształtem kompozycji, które niejednokrotnie są dość stonowane i oscylują wokół jednego akordu. Nie brakuje w nich bardzo nośnych melodii, które szybko wpadają w ucho i pozostają w głowie na długo po przesłuchaniu płyty. Właściwie jedyne co mógłbym zarzucić, to sporadyczne przekraczanie cienkiej granicy chłodnej, wysublimowanej stylistyki, w wyniku czego niektóre fragmenty melodii są zinterpretowane dość beznamiętnie.

Pomimo wyróżniającego się „europejskiego” koloru, kojarzącego się momentami z wykonawcami takimi jak np. Julien Lourau, czy Audun Kleive, muzyka nie jest pozbawiona iskrzących współbrzmień, wynikających jednak bardziej z temperamentu oraz ekspresyjnego stylu gry sekcji rytmicznej, niż samych kompozycji. Bardzo przypadł mi do gustu otwierający płytę „Arper”, który idealnie wprowadza w klimat dźwięków kwintetu. Jest to niezbyt często obserwowany rodzaj narracji, który daje poczucie, iż cały album jest zaaranżowany, jako jedna ciągła kompozycja.

Charakterystyczne dla „MWQ” jest również dość mocno skompresowane brzmienie perkusji, co dobrze koresponduje ze stylem gry Maćka. Wnosi to wyczuwalny pierwiastek rockowy i jednocześnie odróżnia zespół od tradycyjnej formuły jazzowego kwintetu. O ile można to zinterpretować jako zaletę lub wadę w zależności od preferencji słuchacza, to nie można zaprzeczyć, że wraz z finezyjnie zaaranżowanymi dęciakami są to elementy w największym stopniu świadczące o unikalnym brzmieniu kwintetu. Debiut fonograficzny w moim przekonaniu wypadł niezwykle efektownie i odsłania spory potencjał zespołu, którego poczynania w przyszłości na pewno będę obserwował. Zdecydowanie polecam.

Maciek Wojcieszuk Quintet – „MWQ”, SJ Records, 2016.

Po drugiej stronie drzwi (Studium Instrumentów Etnicznych, "3.5.7.")

Emmanuella Robak
("Projektor" - 3/2016)
Studium Instrumentów Etnicznych to zespół, który stałym czytelnikom „Projektora” nie jest obcy. Na łamach magazynu pojawiła się już recenzja debiutanckiej płyty S.I.E „Tu nie ma miejsca na strach” (nr 2/2014), która otworzyła pewne drzwi. Za tymi drzwiami kryły się różne emocje, niespodzianki i nieprzewidywalne zwroty akcji.

Pierwsza płyta ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko – zespół stał się rozpoznawalny z uwagi na zupełnie nową propozycję łącznia pomysłów i dźwięków.

Dla przypomnienia czytelnikom, S.I.E to ośmioosobowa grupa muzyków, która swoją twórczość określa mianem psycho-folk. W ich muzyce można spodziewać się łączenia tradycyjnych, folkowych brzmień z psychodelicznymi propozycjami. Ten pomysł sprawdził się przy debiutanckiej płycie, czy sukces został powtórzony? Zdecydowanie tak.

Od wydania „Tu nie ma miejsca na strach” minęły dwa lata, które przyniosły wiele zmian. Rok 2015 upłynął S.I.E. na pracy związanej z nowym materiałem. Muzycy „dopieszczali” nagrania, by te ujrzały światło dzienne. Efektem tej ciężkiej pracy jest płyta pod tajemniczym tytułem „3.5.7.”, zawierająca dziewięć utworów. W wersji CD wydawnictwo ukazało się na przełomie kwietnia i maja.

W nowy świat S.I.E. wprowadza nas utwór „Moja mina”. I już na samym początku, znając wcześniejsze dokonania zespołu, zaskakuje nas zmiana. Poprzednia płyta była bardziej psychodeliczna, ta nowa jest bardziej refleksyjna, mniej niepokojąca, ale tak samo wielowarstwowa jak debiut. I ponownie – nagromadzenie dźwięków i pomysłów nie jest chaotyczne, a dokładnie przemyślane, uporządkowane. Trzeba naprawdę wielkich umiejętności, by móc w jednym utworze zawrzeć tak wiele dźwięków i jednocześnie sprawić, by wszystko było przejrzyste. Ale S.I.E. dokładnie wie, jak album powinien brzmieć i precyzja ta nie powinna zaskakiwać.

Płyta nie jest schematyczna, trudno przewidzieć, co przyniesie nowy utwór. Zmiany rytmu, mieszanie stylów, chwile ciszy (jak np., w tytułowym utworze), nagromadzenie wokali, chórki, szepty, to tylko niektóre cechy, które charakteryzują „3.5.7.”. Mnie osobiście do gustu przypadł utwór „Milica” – współbrzmienie wokalu męskiego i żeńskiego, sprawia tutaj niesamowite wrażenie. Dzięki temu utwór zostaje na długo w pamięci i ciężko się go „pozbyć”. Przebojowy okazuje się utwór „oberek” – kompozycja bardzo melodyjna, dzięki czemu również zapada w pamięć. Największą niespodzianką jest tytułowy „3.5.7”, jakby wizytówka zespołu i pokazuje czym jest psycho-folk w wydaniu S.I.E. Przemieszanie wokali, szeptów, pojedynczych dźwięków, jakby w rytm zegara, który nagle zatrzymuje się i zaczyna pracować od nowa – świetny pomysł i doskonałe wykonanie.

Na koniec płyty ośmiominutowy utwór „wiadomość”. Na początku słychać jakby urywki różnych informacji, które tworzą wspólne tło pewnej historii. Historia ta pobudza wyobraźnię słuchacza, który wraz z dźwiękami daje się ponieść fantazji.

Płyta została zrealizowana w United Records, za mastering odpowiada studio AsOne. Muzycy pragną również wydać ten materiał na winylu, po uprzednim masteringu, w kultowym Abbey Road Studios. Myślę, że pomysł ten jest strzałem w dziesiątkę, bo winylowe wydanie jeszcze podkreśliłoby kunszt tego materiału.

Rusałka, bielinek, modraszek startują (Atlas Motyli)

Fot. Marcin Michalski

Emmanuella Robak
("Projektor" - 3/2016)
Atlas Motyli to nowy projekt na naszej lokalnej scenie, w który zaangażowani są: Alicja Białek-Rozborska – śpiew, Weronika Pardela – śpiew, Paweł Janaszek – bas, Michał Mazur – gitara, Radosław Nowakowski – bębny oraz Rafał Gęborek – trąbka.

31 marca 2016 r. odbyła się otwarta próba generalna zespołu w klubie „Kotłownia” (Baza Zbożowa) oraz nagranie utworów, być może na płytę koncertową. Podczas godzinnego występu zespół zaprezentował autorski materiał. Muzycy określają gatunek jako: heavy woods – ciężka drewniana muzyka. Mnie osobiście na koncert zespołu przyciągnęła właśnie nietypowa nazwa gatunkowa. Czego można spodziewać się po zespole? Łączenie różnych elementów stanowi tutaj podstawę. Etniczo-folkowe motywy mieszają się z hipnotycznym wokalem Alicji Rozborskiej, który wprowadza słuchaczy w trans; „solówki” Radosława Nowakowskiego pokazują, że wcale nie trzeba mieć przed sobą rozstawionej perkusji, by wprawić słuchających w zachwyt sprawnością, precyzją i niesamowitą energią w graniu na bębnach, a do tego wisienka na torcie – czyli wstawki Rafała Gęborka, które doskonale wpasowują się w klimat.

Skład zespołu jest o tyle ciekawy, że dokonano połączenia żywiołów – muzycy są w różnym wieku i to też stanowi o jakości wykonywanych utworów. Młodość łączy się tutaj z doświadczeniem, a żywiołowość pokazana jest w różnych odsłonach. Doskonałe sprawdza się np. łączenie wokali Alicji Białek-Rozborskiej z wokalizami Weroniki Pardeli, co stanowi bardzo przyjemną dla ucha propozycję.

Jeśli ktoś nie miał okazji usłyszeć Atlas Motyli na żywo, polecam zrobić to w najbliższym czasie. Zespół zapowiedział koncert na otwartej przestrzeni, co moim zdaniem jeszcze spotęguje wrażenie.

Viola według Leonarda (Świętokrzyskie Dni Muzyki)

Tomasz Sochacki
("Projektor" - 3/2016)
Świętokrzyskie Dni Muzyki organizowane przez Filharmonię Świętokrzyską to, obok Festiwalu im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju i Anima Mundi, największe przedsięwzięcie kulturalne z dziedziny muzyki klasycznej w regionie. Tegoroczna edycja była już dwudziestą czwartą.

Fot. Wojciech Habdas
Dużą ciekawostką był koncert wirtuoza Sławomira Zubrzyckiego. Wykonał on m.in. kompozycje Jeana de Sainte-Colombe i Marina Maraisa, autorów francuskiego baroku, szerszej publiczności znanych jako bohaterowie „wszystkich poranków świata”. Zubrzycki zagrał na instrumencie zwanym viola organista, którego szkice i schemat budowy znalazł się w notatkach z kodeksu Leonarda da Vinci, lecz nigdy nie został zbudowany za życia genialnego artysty. 

Na inaugurację wystąpili jazzmani z zespołu Andrzej Jagodziński Trio w składzie: Andrzej Jagodziński (fortepian), Adam Cegielski (kontrabas), Czesław Bartkowski (perkusja) – laureaci Nagrody „Fryderyk” w 1994 r. za płytę „Chopin” – z towarzyszeniem orkiestry Filharmonii Świętokrzyskiej pod batutą Bogdana Jarmołowicza. Artyści wykonali znaną suitę Wojciecha Kilara z filmu „Pan Tadeusz” oraz – po raz pierwszy w Kielcach – „Melancholijny walc” Edwarda Pałłasza i „Koncert fortepianowy g-mol” Andrzeja Jagodzińskiego. Jeden z wieczorów koncertowych poświęcony był polskim kompozytorom kształcącym się w Paryżu pod kierunkiem Nadii Boulanger i Alberta Roussela. Premierami (kieleckimi) „Nokturnu” Piotra Perkowskiego, „Koncertu fortepianowego” Michała Spisaka i „II Symfonii a-mol” Aleksandra Tansmana dyrygował Jacek Rogala, a zagrała orkiestra FŚ z solistą Piotrem Sałajczykiem na fortepianie. 

W programie festiwalu znalazł się również m.in. koncert, jedynego w Polsce, zespołu wokalnego specjalizującego się w muzyce współczesnej. Sekstet proMODERN w składzie: Katarzyna Bienias (sopran), Ewa Puchalska (mezzosopran), Ewelina Rzezińska (mezzosopran), Krzysztof Chalimoniuk (baryton), Piotr Pieron (bas), Andrzej Marusiak (tenor) zaprezentował dwa autorskie projekty” „proMODERN Shakespired”, inspirowany dziełami dramaturga ze Stratfordu i „Where are You. Pieces from Warsaw”.

Muzyczna szansa „Krzyżaków” (Rock opera na podstawie Sienkiewicza)

Aleksandra Sutowicz
("Projektor" - 3/2016)
Któż nie czytał, nie oglądał albo chociaż nie słyszał o miłości Zbyszka z Bogdańca do Danusi, córki Juranda ze Spychowa, kto nie wie cóż może oznaczać znamienny zwrot mój Ci on jest? Kto nie kojarzy komu zostały przysłane dwa nagie miecze i czym jest postać rycerza w białej pelerynie z czarnym krzyżem i pawimi piórami przy hełmie?

„Krzyżacy” to powieść znana i może przez niektórych znienawidzona, kojarzy się z obowiązkiem czytania, jako szkolna lektura. Jej bohaterowie powracają w odmienionej formie za sprawą muzycznego, rockowo-operowego projektu, pod tym samym tytułem. 

Rock-opera „Krzyżacy”, choć powstała w 2010 roku, to warto przywołać ją w Roku Sienkiewiczowskim, który jest właśnie obchodzony w całej Polsce – zwłaszcza, że niedawno doczekała się wznowienia, a bilety na wszystkie spektakle są dawno wyprzedane. Na scenie udało się zgromadzić takich wokalistów jak Artur Gadowski, Paweł Kukiz, bracia Cugowscy, Maciej Balcar, Olga Szomańska, Katarzyna Jamróz. Taki przekrój polskich wykonawców: rockowych, bluesowych, estradowych sprawia, że na płycie mamy różnorodność stylów i gatunków muzycznych. W cały projekt wprowadza nieco psychodeliczna uwertura, w której nie brak elektronicznych dodatków. Zapowiada ona wejście do świata niejednoznacznego, w którym mieszają się: miłość, historia, ojczyzna i nienawiść. Chóralne wstawki to moim zdaniem ukłon w stronę średniowiecznych motywów i nawiązanie do popularnych chorałów. Z niektórych kawałków wybrzmiewają mocne, rockowe dźwięki („Stań i Walcz”, „Trzeba wybrać”, „Mój Ci jest”), niektóre zaś stanowią kompozycje spokojne i melancholijne („Czarne chmury”, „Trudno tak umierać”), inne natomiast są utrzymane w klimacie popowym („Byś przybył”). Według mnie „Krzyżacy” mają nieco oratoryjny charakter, który znany jest polskiej publiczności z wykonań Piotra Rubika w „Tryptyku Świętokrzyskim”. Są w nich patetyczne teksty inspirowane powieścią Henryka Sienkiewicza, mocne instrumentalne kawałki, a nawet postać jednej z wokalistek Olgi Szomańskiej łączy reżysera Marcina Kołaczkowskiego („Krzyżacy”) ze Zbigniewem Książkiem („Tryptyk Świętokrzyski”). 

Warto także zwrócić uwagę na teksty napisane przez Jacka Korczakowskiego, które prezentują szeroki wachlarz gatunków lirycznych. Autor sięgnął po formę modlitwy, żalu za grzechy w „Trudno tak umierać”, która stanowi rozliczenie za krzywdy wyrządzone przez Zygfryda De Löwe (Jan Janga Tomaszewski). Balladę miłosną tworzy śpiewany przez Zbyszka i Danusię (Maciej Silski, Olga Szomańska) duet. W całym projekcie pojawiają się także utwory nawiązujące swoją tematyką do motywów bliskich powieści: walki za kraj, wiary wobec króla i ojczyzny, rycerskości i honoru. 

Widowisko rock-opera „Krzyżacy” to muzyczna alternatywa nie tylko dla tych, którzy „boją się” powieści Sienkiewicza, jest to przede wszystkim sposób na ukazanie historii w sposób niekonwencjonalny i oryginalny. Oczywiście należy być ostrożnym przy próbie zastąpienia tradycyjnego czytania muzyczną aranżacją, ale warto się z nią zapoznać. Kto wie, może już niedługo usłyszymy śpiewających Sopliców, Niechciców lub Bohatyrowiczów.

Zbuntowany perfekcjonista (Marek Kądziela ADHD, „In Bloom”)

Łukasz Rakalski
("Projektor" - 2/2016)
Jest dobrze znany w świętokrzyskich kręgach wielbicieli muzyki improwizowanej. Pochodzi z Opoczna, lecz szybko nawiązał współpracę w gwiazdami europejskiego jazzu. Jako jeden z nielicznych polskich muzyków był również autorem prezentacji na jednym ze znanych na całym świecie spotkań „TED Talks”.

Najnowszy album Marka Kądzieli zwraca na siebie uwagę z kilku powodów. Mieliśmy okazję posłuchać brzmienia jego gitary oraz kompozycji na wielu płytach, gdzie wystąpił jako lider lub sideman. Mam na myśli „Imprints” Vita Kristiansena, „OffQuartet”, znakomity duet z Ksawerym Wójcińskim na płycie „10 Little Stories”, czy choćby debiutancki album jego brata Macieja – „The Opening”. „In Bloom” to pierwszy album, który Marek firmuje wyłącznie własnym nazwiskiem. 

W składzie zespołu, oprócz kontrabasisty Andreasa Langa i perkusisty Kaspera Christiansena, znalazł się klarnecista basowy Rudi Mahall. Jego styl gry i twórczość miała ogromny wpływ na kształtowanie ścieżki artystycznej Marka, który jak sam twierdzi, spędził mnóstwo czasu, słuchając formacji, takich jak Der Rote Bereich oraz Die Enttäuschung. Jego obecność w składzie zespołu to z pewnością spełnienie marzeń lidera. Gościnnie udział wzięli również Piotr Damasiewicz (trąbka) oraz Maciej Obara (saksofon altowy).

Niezwykle żywe, pełne koloru brzmienie, instrumentarium, to kolejna cecha różniąca „In Bloom“ od poprzednich produkcji. Uwagę przyciągają nietuzinkowe melodie grane przez klarnet basowy razem z klarownie brzmiącą gitarą. Podobnie jak frywolnie zinterpretowane unisona gitary i saksofonu. Ciepłe, miękkie brzmienie, znakomicie kontrastuje z dysonującymi współbrzmieniami, tworząc jednocześnie przykuwającą ucho jakość.

Po przesłuchaniu całego albumu na usta ciśnie się również uznanie dla kompozytorskich umiejętności Marka. Pozostawienie jego muzyki z określeniem eksperymentalna lub improwizowana jest rażącym niedopowiedzeniem. W jego dźwiękach można doszukać się korzeni jazzowych. Przejawiają się nuty jazz-rockowe, free jazzowe, czy nawet bardziej tradycyjne, nawiązujące do hard bopu. Wszystkie elementy posiadają bardzo zbalansowane proporcje, dzięki czemu cały album ma bardzo spójny, lecz oryginalny wydźwięk. Wśród kompozycji wyróżnia się utwór „Edithtiude” na gitarę a capella. Ma on bardzo osobisty ton i pozwala w pełni docenić warsztat Marka, jako instrumentalisty.

„In Bloom“ przyciągnęło moją uwagę brzmieniem, ciekawą grą pomiędzy partiami instrumentalnymi, tworzącymi unikalne tekstury dźwięków, rzucającymi jednocześnie wyzwanie dla każdego entuzjasty improwizowanych dźwięków. Niezaprzeczalny talent Marka Kądzieli to zdolność kreowania muzyki prowokującej, tworzącej atmosferę niezręczności, lecz jednocześnie stawiającej go w centrum uwagi. Polecam zdecydowanie wszystkim, którzy odważą się szukać nowych muzycznych horyzontów.

Marek Kądziela ADHD, „In Bloom”, For Tune 2015

Techniczni kosmici (Intronaut „The Direction of Last Things”)

Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 2/2016)
Dla imprezowych dzieciaków płyta „stara”, bo z 2015 r. Wydana w listopadzie, więc chyba nie tak bardzo wiekowa. Warto się z zapoznać z tym krążkiem. 

W przypadku kalifornijskiej grupy Intronaut mamy do czynienia z jednym z najlepszych zespołów na świecie grających niekonwencjonalny metal. Nie napisałem „progresywny”, bo to określenie kojarzy mi się bardziej z Dream Theater, a Intronaut to zupełnie inna bajka. Podobieństwo tkwi „tylko” w umiejętnościach muzyków. W obu przypadkach mamy do czynienia z technicznymi kosmitami.

Jednak to chłopaki z Intronaut nie nagrali od 2006 r. dwóch takich samych stylistycznie płyt, w przeciwieństwie do Dream Theater. Co nie jest zarzutem. Mówimy o zupełnie innych artystycznie, jak wspomniałem wcześniej, zespołach. 

„The Direction of Last Things” jest albumem ambitnym, niekonwencjonalnym, mieszającym różne style. Metal, rock progresywny, jazz, post rock i parę innych gatunków miksują się w na tym albumie w sposób przemyślany i zagrany na nieosiągalnym dla dużej części muzyków „metalowych” i nie tylko, poziomie. Nie wiem, czy to zasługa studia, produkcji, czy „ręki Boga”, ale dawno (chyba od czasu Tool) nic mnie tak pozytywnie nie wkręciło, jak ostatnia produkcja czterech kapitalnych muzyków z Los Angeles.

Płyta jest skonstruowana zgodnie z zasadą: na początku trzęsienie ziemi, potem to samo, tylko jeszcze bardziej. I nie chodzi tutaj o techniczne fajerwerki, czy jakieś szczególne łojenie w stylu zespołu Slayer. Są na tym albumie momenty zaskakująco spokojne, liryczne. To jakość kompozycji jest siłą tego zespołu. Pomysłów jest tutaj tyle, że można by nimi śmiało obdzielić parę innych krążków. Też z dobrym skutkiem. Tymczasem ten album to „urywające łeb” ambitne i zagrane, na najwyższym z możliwych w tego rodzaju muzyce poziomie, arcydzieło.

Nie sądzę, żeby ktoś coś, tak dobrego pod każdym względem, nawet zbliżonego, nagrał w 2016 r. Życie, podobno, jest pełne niespodzianek. I dlatego warto. Słuchać, czytać, oglądać. Byle ze smakiem.
Intronaut „The Direction of Last Things” (Century Media Records, 2015).

poniedziałek, 25 lipca 2016

Motorpsycho – zabawki jak z wyprzedaży (Motorpsycho „Here Be Monsters”)

Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 2/2016)
Trudno uwierzyć, ale ten zespół nagrywa już od blisko 25 lat. Poprzednie płyty charakteryzowały się, mniej lub bardziej, wyeksponowanym szaleństwem i skłonnością do muzycznych eksperymentów. Ten album jest nieco inny.

Ukłon w stronę wczesnego Pink Floyd to pierwsze, co przychodzi na myśl, podczas słuchania najnowszych kompozycji ekscentrycznych Norwegów. Kto lubi Stevena Wilsona, też nie powinien być rozczarowany. Trochę brakuje psychodelii i zakręconych kompozycji, jakie znamy, chociażby ze znakomitej płyty „Behind the Sun” z 2014 r. Są natomiast piękne harmonie wokalne, snujące się kompozycje nawiązujące do najlepszych momentów wspomnianego Pink Floyd czy Grateful Dead. Płyta ma klimat przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jest kontynuacją „progresywnego” brzmienia grupy, które poznaliśmy niespełna 6 lat temu.

Motorpsycho to w zasadzie tradycyjne trio składające się z basisty, perkusisty i gitarzysty. Jednak instrumenty klawiszowe odgrywają w ich muzyce ważną rolę. Na ostatnich płytach grają na nich zaprzyjaźnieni norwescy muzycy Ståle Storløkken (Elephant9) i Thomas Henriksen, ten ostatni, na najnowszej produkcji, odpowiedzialny również za brzmienie zespołu. 

„Zabawki”, na których „czarują” muzycy, pochodzą głównie z wyprzedaży starych instrumentów i wzmacniaczy, a przynajmniej tak brzmią. Nie trzeba dodawać, że to w zalewie plastiku sączącego się z rozgłośni radiowych, olbrzymia zaleta. 

Oprócz oryginalnych kompozycji na płycie znalazł się jeden cover utworu „Spin, spin, spin” pochodzącej z 1968 r. kompozycji, którą umieścił na swojej płycie folkowy muzyk Terry Callier. Wersja zaproponowana przez Motorpsycho jest bardziej „psycho” i wokalnie przypomina kapitalne chórki, jakie znamy z nagrań The Byrds, czy Crosby, Stills, Nash and Young. Jest już teledysk do tego utworu i panowie z tej niekonwencjonalnej norweskiej grupy wyglądają w nim jak ich idole w latach siedemdziesiątych.

Komu brakuje szaleństwa, to ma go trochę w utworze I.M.S. najbardziej nawiązującym do wcześniejszych dokonań grupy. Przyjemna płyta dla każdego, kto lubi dobrą muzykę. I słucha płyt w całości. To chyba nie dla każdego.
Motorpsycho „Here Be Monsters” (Rune Grammofon, 2016).