Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 4/2015)
Kalifornijska grupa Ceremony powstała 10 lat temu. Na
początku działalności kojarzona z muzyką hardcore punk podobnie jak The
Dillinger Escape Plan czy Black Flag.
Stopniowo z upływem lat ich granie stawało się coraz
bardziej nowofalowe. Wygląda na to, że jakaś magiczna siła pchała Ceremony w
stronę muzyki zespołu Joy Division. Echa tej kultowej grupy słychać już po
pierwszych dźwiękach najnowszej płyty Ceremony „The L-Shaped Man”. Przemiana
nastąpiła trzy lata wcześniej, gdy grupa zmieniła wytwórnię płytową na Matador
Records.
Wydana w 2012 r. płyta „Zoo” stworzona pod wyraźnym wpływem
brytyjskiej nowej fali nie była specjalnie odkrywcza, zawierała jednak
zapowiedź dalszego rozwoju zespołu, który z powodzeniem poszedł ścieżką
wytyczoną 35 lat temu przez Iana Curtisa i jego kolegów. Ross Farrar brzmi
chwilami jak reinkarnacja Iana Curtisa. Wbrew pozorom te porównania wcale nie
świadczą źle o grupie Ceremony. Dobrze im w tym nowofalowym przebraniu i wcale
nie brzmią fałszywie.
Czas trwania płyty zgodnie z obowiązującą modą nie
przekracza 40 minut. Ani przez chwilę nie są to minuty stracone. Brzmienie
grupy jest równie surowe, jak okładka płyty. Kompozycje są intrygujące i
mroczne. Dużo tu ładnych melodii i melancholii, która nie wydaje się sztuczna.
Posłuchajcie basu w utworze Exit Fears. Lata osiemdziesiąte ciągle rządzą. I
nie mam na myśli plastikowego new romantic.
Ceremony, „The
L-Shaped Man”, Matador Records, 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz