Mirosław Krzysztofek
("Projektor" - 5/2015)
Zespoły grające ekstremalne odmiany heavy metalu
przechodzą w ostatnich latach metamorfozy. Nie wiem, czy to taka moda, ale mnie
się podoba ten trend, szczególnie, że metamorfoza polega najczęściej na
ewolucji w stronę progresywnego rocka, którego śmierć różni fachowcy,
szczególnie ci o od tak zwanej nowej muzyki obwieścili światu, głosem pełnym
mądrości i wiedzy już jakiś czas temu.
Po zespole The Mars Volta, którego korzenie tkwiły w punk
rocku i Opeth, żeby wymienić te najbardziej znane, przyszła kolej na
amerykańska grupę Between the Buried and Me. Ta grająca kiedyś death metal
formacja, pochodząca z Północnej Karoliny wydała w lipcu tego roku album, który
odwołuje się do progresywnego rocka pod wieloma względami. Te nawiązania to
przede wszystkim forma concept albumu, czyli wydanie płyty, która ma jeden
wątek przewodni i opowiada jakąś historię. Podobną zresztą, jak ta opowiedziana
na rewelacyjnej płycie wspomnianego The Mars Volta „Deloused in the Comatorium”
z 2003 r. Na tym podobieństwa się jednak kończą, bo muzyczne korzenie obu
zespołów są różne.
W nowym wcieleniu Between the Buried and Me brzmi
oryginalnie i świeżo, ich połamane kompozycje są kapitalnie zagrane,
zaśpiewane, zaaranżowane i nagrane. Chórki, jak to u Amerykanów bywa, brzmią
bardzo dobrze, ale w świetle istnienia takich zespołów, jak Crosby, Stills,
Nash and Young, Chicago, Toto i wielu innych nie jest niczym dziwnym. Oni mają
takie śpiewanie wyssane z mlekiem matki. Poparte właściwą edukacją muzyczną od dziecka,
daje to właśnie takie ładne rezultaty.
Gitary (Dustie Waring, Paul Wagonner) przypominają czasami
grę, innego klasyka Briana Maya z grupy Queen. Jest dobrze i to słychać w
każdym kawałku. Oczywiście death metalowe korzenie są na albumie obecne. Można
je odnaleźć przede wszystkim w częstych zmianach klimatu, rytmu i głosie
wokalisty zespołu Tommy’ego Rogersa, który oprócz „czystego” śpiewania nie
byłby sobą, gdyby od czasu, do czasu nie wydał z siebie dźwięku, który
metalowcy nazywają growlingiem. Delikatność i liryzm kompozycji miesza się z
brutalnością żywcem wyjętą z mrocznego skandynawskiego metalu.
Dla takich zespołów wymyślono termin „metal progresywny”.
Tylko nie wiadomo, po co. Przyjemnie się tego wszystkiego słucha, na pewno nie
w supermarkecie lub innym miejscu, do którego pasuje plastik nadawany codzienne
przez radio lub tak zwany elektro pop, który jest może jest i dobry, ale dla
rybek w akwarium.
Bądźcie progresywni, a nie regresywni. I tego się
trzymajmy.
Between the Buried and Me, „Coma
Ecliptic”, Metal Blade Records, 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz