Paweł Chmielewski
("Projektor" - 3/2015)
Do jednego z odcinków Muppet Show pacynki zapraszają
Eltona Johna. Wielki Gonzo jest oczarowany jego kolorowym strojem, złotymi
okularami, butami na koturnach. Nagle na antenie pojawia się Orzeł Sam i
wygłasza płomienną mowę w obronie tradycyjnych wartości w sztuce, w obronie
muzyki klasycznej, przywołując jako wzór postać Mozarta.
I oto wchodzi Miś Fazi z portretem. Naiwnie się
uśmiecha i pokazuje Samowi, że odnalazł na strychu podobiznę genialnego
kompozytora w różowej peruce, z ostrym makijażem i w butach na wysokim obcasie.
Unosząc charakterystycznie dziób, obrażony Orzeł wychodzi. Statler i Waldorf
jak zwykle złośliwie komentują z loży. Tylko Fazi nie wie o co chodzi. A może
to był odcinek z Alicem Cooperem?
Pierwszym muzycznym mistrzem autopromocji był Franz
Liszt. Odpowiednio podgrzewał atmosferę wokół swych całonocnych koncernów,
prowadził przedsprzedaż biletów, a słuchaczki (odbiorcą muzyki były wtedy
głównie kobiety) zbierały jego włosy, obcięte paznokcie, a w specjalnych
buteleczkach resztki herbaty, którą wypijał w gustownych filiżankach.
Zupełnie inaczej postępował Chopin. Rzadkie, dla
niewielkiego grona osób, recitale miały charakter religijnego święta,
arystokratki mdlały, a zdobycie guzika czy pukla włosów pianisty było
świadectwem boskiego cudu.
Pół wieku później moda na gwiazdy muzyki była już
zjawiskiem powszechnym, komentowanym w mediach i bardzo zmiennym. Po krótkim,
szaleńczym uwielbieniu dla Wagnera, „the special one” został Claude Debussy. W
fabularyzowanej biografii kompozytora Piere La Mure („Clair de Lune”) –
opierając się na doskonałych felietonach autora „Popołudnia Fauna” – pisze: Jego
muzyka stała się szykowna i „nowoczesna”. Rozmarzeni młodzieńcy słuchali
„Peleasa” z zamkniętymi oczami i twarzą ukrytą w dłoniach. Wzdychano,
rozmawiano szeptem i w omdleniu opadano na kanapy. Panie piły ocet, aby
zeszczupleć i zdobyć „sylwetkę Melizandy”.
W tym tkwi magiczna siła muzyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz